czwartek, 26 czerwca 2014

Rozdział I

Ludzie opowiadali sobie, że ziemię zaleje błękitny płomień. Że gwiazdy spadną pod naporem ogromnych, lśniących cielsk, które przebywają w cudowny sposób przestrzenie powietrzne. Opowiadali, że lasy znikały, gorejąc ogniem, a rzeki wysychały, spijane przez ogromne, spragnione łby o błyszczących oczach i opasłych cielskach.
Najbardziej sceptyczni mówili, że smoki zwiastują koniec świata – że wkrótce elfia plaga finalnie zniknie, pochłonięta przez jeszcze gorszą. Na domach wieszało się wieńce z sosnowych gałązek przepasanych żytem, które miały odstraszać potwory. Nikt nie rozumiał, czemu akurat sosna oraz żyto, ale skoro najstarsze we wsiach tak nakazywały, należało się ich słuchać.Jedynie mocarstwa Kontynentu trzymały się dzielnie, nie poddawszy ogólnemu katastroficznemu światopoglądowi. Ostia, którą w dalszym ciągu próbowały zagarnąć elfy, nie do końca mogła potwierdzić, jakoby kres ich rasy miał nastąpić w najbliższej przyszłości. Risen usiłował naprawić stosunki z Lorilanem, zawierając niesamowicie praktyczną unię osobową, łączącą oba państwa cienkimi więzami małżeństwa owdowiałego niedawno króla Rocha z młodziutką i piękną królewną Laid Lorilańską. Ciężko było mówić o miłości w małżeństwach tego typu, ale korzyści były obopólne.Świat się zmieniał i nie było odwrotu. Ludzie patrzyli spode łba na wzrastające majątki władców, podczas gdy ich własne sakwy ciążyły coraz mniej. Atmosferę, mniej lub bardziej dosłownie, podgrzewało wszystko dziwne i nadprzyrodzone, co wkraczało do Kontynentu bez zaproszenia.Nie dało się tego dłużej ukrywać. Magia powracała.




Stolica Risenu nawet zimą tętniła życiem. Tłum wypełniał miasto już od wysokich, rudych murów, aż po ogromny rynek przepełniony straganami. Wlewał się przez masywny, szeroki most, wiodący ponad głęboką fosą; przepływał główną ulicą, noszącą znamienitą nazwę Królewskiej; rozszczepiał na zakrętach, skręcając w drobniejsze uliczki; ciągnął pośród kramów, wtłaczał do katedr, karczem i gospód.
Feeria barw i różnorodność ludzi była niezwykła. Nawet książę Jofre, który całe dzieciństwo spędził przecież w centrum Ostii, nigdy nie widział tylu różnych ras ludzkich – i nie tylko ludzkich – w jednym miejscu. Ciemnoskórzy mieszkańcy Arnikki handlowali jak gdyby nigdy nic z uśmiechniętymi tubylcami, a egzotyczne tancerki dawały występy zarówno jasnoskórym przybyszom z Éan Dubh, jak i opalonym młodzikom znad morza. Zapach cynamonu ze wschodu łączył się z cytrusami południa, a barwne tkaniny i dywany czarnoskórych wyplataczy sprzedawane były tuż obok wiklinowych koszy będących specjalnością kobiet z drobnych państewek Rikki.
Wózki ze świeżymi warzywami i owocami powoli sunęły po nierównym bruku, a co drobniejsze kobyłki truchtały łagodnym kłusem, nosząc na grzbietach domokrążców z masą świecidełek i tanich ziół – ni to magicznych, ni to leczniczych, o cenach natomiast iście kosmicznych.
- Założę się, że wybór trunków też tu mają zacny – ucieszyła się Bronia, ledwo widoczna pośród niezliczonej masy o wiele od niej wyższych ludzi.
Gdyby nie idący za nią równym krokiem Shemar, zapewne dawno zgubiłaby się, nawet tego nie zauważając. Jej zachwyt nad wszystkim, co ją otaczało, był bezbrzeżny. Choć krasnoludzkie miasta były niewątpliwie monumentalnymi tworami, brakowało w nich życia, którego tu było aż za dość. Krasnoludy pracowały całymi dniami, budząc się do życia towarzyskiego już po zmroku, gdy to wylegały nie tyle na ulice, do rozlicznych karczem o atmosferze nieco zbyt gęstej, nawet jak na upodobania Broni.
- Zapewne – odparł na to lakonicznie Shemar, zajęty odpychaniem cudzych łokci od skroni krasnoludzicy.
Ich grupa nie wyróżniała się szczególnie pośród tłumu, choć obawiali się tego, planując wyjazd do miasta. Nie mieli jednak dużego wyboru, więc Reynevan – który samoistnie został nieoficjalnym przywódcą – zadecydował, że zaryzykować trzeba.
Co przyciągało ich do Capitaru? Przecież stolica Risenu, znajdująca się w samym sercu konfliktu między ościennymi państwami a elfami, była teoretycznie najbardziej narażona na ataki. Teoretycznie. Reynevan wysnuł niezrozumiałą dla reszty teorię, że długousi rebelianci zadowolą się póki co Ostią, rozszerzając swoje tereny w tamtym państwie, a dopiero potem porwą się na Risen – o ile w ogóle. Choć wojska  Capitaru były przeciwne rebelii, pozostały w stolicy, grożąc jedynie interwencją zbrojną, co jednak elfy miały w najwyższym poważaniu. Poważanie to najwyraźniej zadowalało pozostałych, przynajmniej dopóki nie wkraczały ze swoją dywersją na wschodnie tereny.
Odkąd nocowali przy gorących źródłach, kilka dni po ucieczce z domostwa Andrei, minął tydzień. Przez ten czas stan niektórych zmieniał się z prędkością światła – Idalia jednego dnia potrafiła nie odzywać się w ogóle, tworząc wokół siebie nieprzeniknioną barierę, a następnego poranka trajkotać wesoło, poprawiając humor wszystkim wokół. Bronia starała się trzymać raczej pozytywnych aspektów podróży, zaś po Shemarze i Reynevanie wszelkie trudy i znoje maszerowania po prostu spływały. Z kolei Maria zdawała się odnajdywać w całodniowych wędrówkach, jeśli nie radość, to na pewno satysfakcję. Jofre był najmniej zadowolony, ale to akurat nie dziwiło nikogo, bo humorki księcia stały się jego cechą charakterystyczną i raczej niezbywalną.
Ten ranek był jednak wyjątkowy w oczach wszystkich, bez wyjątku. Troje najmłodszych spośród wędrujących trzymało się razem, przy czym Maria i Jofre – jako typowi ostijczycy o ciemnej urodzie – wyróżniali się najbardziej wśród jasnowłosych mieszkańców Risenu, Idalia zaś mogłaby być uznana za tubylca bez najmniejszego wahania. Bronia i Shemar ogólnie znajdowali się poza konkurencją, budząc pośród konserwatywnych, zadumanych pań w oknach niejaką zgrozę.
- Jakże to – mamrotały nieraz jedna do drugiej. – Takie dziwactwa się nam do miasta zjeżdżają. Jeszcze chwila i zaczną się domagać praw, a niech to!
- A żeby to jedne! Tyle tego tałatajstwa przybywa, odkąd handlować pozwolili...
Bronia szła jednak dalej, z uniesioną głową. Być może dlatego, że chciała podkreślić swoją dumę z bycia krasnoludem, ale najprawdopodobniej przyczyna była dużo mniej wzniosła. Chodzenie z głową na wysokości pasa pozostałych musiało być dość niekomfortowe.
- Słoneczka moje – rzuciła w którejś chwili w stronę towarzyszy, trzymając Shemara za tył koszuli. – Idziemy się obkupić, dobrze rozumiem? Reynevan, jakie masz fundusze?
Mężczyzna, ewidentnie zmęczony tłumem, ziewnął najpierw, po czym niespiesznie podrapał się po podbródku. Chwilę zajęła mu prosta matematyka, jednak dopiero po upływie dłuższej chwili odpowiedział:
- Marne. – Przerwał, by westchnąć. –  Jeśli dobrze liczę, przy siodłach znalazłem ostatnio pięć lyrów, trzy srebrniaki i osiem varów. Tutejsze miedziaki, jeszcze z moich domowych zapasów. A, no i Idalia ma swoje broszki na wymianę.
- Zaznaczam, że oddam je tylko w ostateczności – powiedziała rzeczona głośno, przebijając się przez tłum bliżej centrum rozmowy. – Jeśli mielibyśmy zemrzeć z głodu albo coś podobnego. Są mi bardzo, bardzo drogie.
- Kochanieńka, bez nerwów. – Bronia machnęła ręką. – Na pewno gdzieś się skitramy na noc. W każdym razie ty – zarechotała bezczelnie. – Kto by takiej ślicznotki nie chciał pod swoim dachem?
- Samej to bym jej nie puścił – parsknął Reynevan, doskonale wyczuwając intencje krasnoludzicy. – Chociaż – dodał zaraz, dostrzegłszy minę Idalii – nie twierdzę, że nasza ślicznotka by sobie nie poradziła, skąd. Jest dzielna, ale mimo wszystko wolę, byśmy nie chodzili nigdzie sami. Capitar jest miastem ogromnym i pełnym niebezpieczeństw. Szczególnie nocą.
Poetka przysłuchiwała mu się z zainteresowaniem, odkąd tylko się usprawiedliwił i podbudował nieco jej ego. Potrzebowała trochę wsparcia – nie z zachłanności i próżności, a ze zwykłej potrzeby bycia dostrzeżoną czy docenioną w jakikolwiek sposób. Obserowała, jak Reynevan bez zastanowienia wybiera kolejne ulice, starając się uniknąć tłumu, ale nie zboczyć zbyt daleko. Ewidentnie znał to miasto.
- Byłeś tu już kiedyś? – zapytała w końcu, kiedy po raz kolejny skręcili w inną ulicę. – Nie zgubimy się?
- Spokojnie, byłem – odparł prosto, skinąwszy głową. – Rok na służbie w straży.
- Strażnik. Jasne, jasne – parsknęła Maria. Wszyscy odwrócili wzrok w jej stronę, ale ona tylko wzruszyła ramionami. Reynevan uniósł brwi.
A ona po prostu wciąż miała w pamięci dni, które żołnierz spędził w jej domu. Pamiętała doskonale noce, których nie przespała, siedząc na taborecie i wsłuchując się w jęki i szepty. Reynevan zawsze mówił przez sen. A mówił rzeczy dziwne i pokrętne, ale na swój sposób łączące się w całość – przynajmniej na tyle, by dziewczyna mogła sobie je ułożyć w głowie i stworzyć swoisty obraz człowieka o nie najjaśniejszej przeszłości. On nigdy nie ukrywał tego, że był wojownikiem o wolność swojej ojczyzny – ale nigdy nie mówił, co to za ojczyzna. Nikt go też nie pytał.
- Maria? – Poetka chciała dowiedzieć się czegoś więcej, a spojrzenie jej błękitnych oczu należało do jednych z najbardziej przenikliwych. Zaraz po tym Reynevanowym rzecz jasna.
- No nie patrzcież tak na mnie. Chodźmy szybciej, bo umrę z głodu. I chłodu – burknęła dziewczyna po swojemu, zaplatając ręce na piersi. Zbiorowe westchnienie oznaczało nieme przyzwolenie, więc przyspieszyli nieco, kierując się w stronę rynku.
A był on ogromny.
Dziesiątki, a nawet setki kolorowych straganów mieszały się z płachtami pełnymi świecidełek. Kobieciny z koszami pełnymi owoców patrzyły krzywo na długowłose elfie cyganki – pozostałość czasów, gdy długouche stworzenia żyły w miastach razem  z ludźmi – omiatając z kolei przechodniów spojrzeniami pełnymi żądzy. Brzęk monet było słychać na każdym kroku.
- Tanio zioła na hemorajdy sprzedam! – skrzeczała pomarszczona babcia o krzywym nosie i oczach ledwie widocznych pod zmarszczkami. Po przymrużeniu oka mogłaby być wzięta za typową czarownicę.
- Świeże owoce, warzywa prosto z ogródka, zboża ze spichlerza, niedawno zebrane! – wołał przekonujący farmer o obliczu młodego niedźwiadka.
- Tanie i świeże owoce, warzywa! Kupujcie! – przekrzykiwała go stojąca obok kobieta, której ostre rysy twarzy i chciwe oczy nadawały wyglądu wyjątkowej skneruski.
Shemar westchnął, omiatając wzrokiem całokształt.
- Bogowie! W moich rodzinnych stronach nawet ćwierci z tego na oczy nie widziałem...
- Widzisz, Shemar? – Uśmiechnął się do niego Reynevan. – Jeszcze nie wiesz, co cię w życiu spotka. Znacie złotą zasadę targów?
- Nigdy nie kupuj na pierwszym stoisku, do którego trafisz – natychmiast stwierdziła ze znawstwem krasnoludzica, szturchając łokciem jakąś szczególnie bezczelną osobistość, która nawet nie zauważyła Broni.
- Otóż to. Wiecie, co mamy kupić? Wiecie. Więc rozdzielmy pieniądze i cele. Spotkamy się tu za godzinę, dobra?
Za dodatkową odzież, z racji mrozu, odpowiedzialne zostały najmłodsze kobiety – Idalia wraz z Marią ruszyły od razu, chcąc jak najszybciej zażegnać problem. Bronia i Shemar jednomyślnie postanowili popędzić ku jedzeniu, natomiast Reynevanowi pozostało czekanie, kilka miedziaków i Jofre. Książę, który jakoś nie bardzo palił się do jakiejkolwiek roboty, niezauważalny dziwnym trafem, odkąd tylko weszli do miasta.
Stał sobie niewinnie, znudzonym spojrzeniem wpatrując przed siebie i przy strzepując drobinki śniegu z lnianej tuniki.
- Witajże, Reynevanie. Miło cię widzieć – stwierdził monotonnie. – Widzę, że bardzo się przydam.
- Książę mój najdroższy – westchnął Reynevan z ojcowską litością w głosie. – Taka energia jak twoja przyda się zawsze! Chodź, poszukamy jakiej karczmy na nocleg, żeby naszych panienek na hańbę i mróz nie wystawiać.
Położył mu rękę na karku, ciągnąc obok siebie. Jofre nawet nie zdążył się zdziwić i przyjął ten obrót spraw dość ulegle jak na siebie, nie bąknął nawet nic o wydawaniu poleceń i hierarchii w państwie. Po prostu ruszył do przodu i ledwo uniknął zderzenia z mokrym brukiem po nieprzemyślanym potknięciu.
- Sypianie w tanich karczmach to coś, o czym marzyłem od dziecka – zreflektował się zaraz, stwierdzając, że Reynevanowi nie może być za dobrze. On sam chyba zrozumiał to już jakiś czas temu.
- Jako i ja. Bo przecież tylko ty z nas wszystkich miałeś wygody w młodości, prawda? – zapytał cynicznie.
- Słucham? – Książę zawiesił na chwilę wzrok na przechodzącej obok kobiecie w kusym płaszczyku, udając tym samym, że wcale nie słucha towarzysza.
- Jofre, może nie jestem księciem, ale za to szlachcicem już tak. Miałem w domu służących i własne konie. Ale potem, na moje szczęście poniekąd, przyszło wezwanie na służbę. I wtedy zrozumiałem, że życie chłoszcze, chociaż byś bardzo tego nie chciał. Wolisz spać na mrozie czy w twardym łóżku, acz z dachem nad głową?
Książę nawet otworzył usta, by odpowiedzieć, ale Reynevan nie dał mu dojść do słowa.
- Tak, zgadza się, to było pytanie retoryczne. Dziękuję za uwagę. Znam jedną karczmę, która może być całkiem sensowna.

Kiedy po kilku minutach przeciskania się przez gęstniejący tłum dotarli do szarej kamienicy na obrzeżach rynku, Reynevan z pewnym trudem odnalazł zamarznięty szyld gospody o jakże oryginalnej nazwie Jama. Osobiście uwielbiał ją za to, że nie była czarną, złotą, starą ani jakąkolwiek inną jamą. Była po prostu Jamą.
Gdy Reynevan otwarł drzwi, dzwonek u framugi zabrzęczał zapewne, zwiastując nowych gości, lecz jego głos stłumił gwar rozmów i okrzyków, który wybuchł gwałtownie. Mężczyzna uśmiechnął się bezwiednie, czując wokół siebie tę samą atmosferę co kilka lat temu. Gorące powietrze uderzyło go w twarz, zapach tytoniu poruszył nozdrza, a widok znajomych, czerwonych, radosnych twarzy podniósł na duchu. Jofre wyglądał na mniej zadowolonego, idąc za towarzyszem i rozglądając się wokół z pogardą.
- Zakończmy to szybko – powiedział, taksując wzrokiem człowieka łamiącego właśnie szczękę kompanowi w najciemniejszym kącie. – Jeśli ja mam tu spać...
- Nocą robi się spokojniej! – Reynevan nie powstrzymał entuzjazmu, który w oczach księcia był zupełnie bezpodstawny.
Ciemnozielone, pobrudzone ściany i pijani goście mieli zrobić na nim wrażenie? U niego, w Ostii, nawet na największych popijawach starano się zachować szyk, a służba wciąż uganiała się, by zachować jak największą czystość. Tutaj nikomu nie przeszkadzały klejące się plamy na jesionowej podłodze, poprzekrzywiane obrazy i wysypujący się z dogasającego paleniska popiół. Siedzące zaś na kominku dwa rude koty wydawały się być sytuacją jak najbardziej ukontentowane. Jofre nie wiedział, że oba są głuche.
Reynevan przepchnął się przez tłum do lady, za którą stała wysoka, korpulentna i dobrze zbudowana kobieta w średnim wieku, uśmiechając się nieustannie chyba z przyzwyczajenia. Nalewała akurat piwa, gdy dostrzegła przybysza, a jej neutralny uśmiech gwałtownie się poszerzył, oczy zaś rozbłysły wyraźnie.
- Gdzież to cię bogowie nosili? – zakrzyknęła, uderzając dłońmi o blat z taką siłą, że odłożony chwile wcześniej kufel zatrząsł się niebezpiecznie.
Mężczyzna uniósł jedną z brwi i uśmiechnął się kątem ust, oparłszy o ladę.
- Jedno jęczmienne nim rozgadasz się na dobre – poprosił, obserwując uważnie czającego się u jego boku Jofre. Zaraz jednak przeszedł do rzeczy: – Bywało się tu i tam, w zasadzie to nie jest opowieść na teraz. Mira, nie mam wiele pieniędzy, ale potrzebuję noclegu na kilka dni.
- Ciebie to przenocowałabym i za marny grosz – roześmiała się. – Ale i monetą nie wzgardzę. Ciężkie czasy.
- Jak zwykle. – Reynevan wzruszył ramionami.
- Mam pokój na górze, w sam raz dla ciebie. – Wyjęła spod lady kluczyk i przesunęła go po blacie w stronę mężczyzny. – Powinieneś być zadowolony. Z widokiem na ostatni park w tym mieście.
- Potrzebuję trochę więcej... miejsca – powiedział z wolna Reynevan. – Dla sześciu osób.
Barmanka uniosła brwi bardzo, bardzo wysoko, przekręcając jednocześnie głowę.
- Czyżbyś założył rodzinę albo coś w ten deseń? – zapytała niepewnie.
- Nie, podróżuję z przyjaciółmi – odparł poważnie mężczyzna i kopnął Jofre w kostkę, uniżenie prosząc tym samym, by przestał się śmiać. – Znajdzie się więcej miejsca?
Mira spojrzała znów pod ladę, by zaraz się spod niej wynurzyć, kręcąc przecząco głową.
- Nie ma szans. To był ostatni.
Zapadła na moment pomiędzy nimi cisza, podczas której Mira wpatrywała się w Reynevana z oczekiwaniem na decyzję, on sam nad nią intensywnie rozmyślał, a Jofre stał w swoim bezpiecznym miejscu i uśmiechał się w dalszym ciągu. Nie potrafił nad tym zapanować, nieuzasadnione rozbawienie zaczynało rozpierać go od środka.
- W porządku. –W końcu Reynevan skinął głową, utraciwszy animusz, który miał odkąd wszedł do karczmy. Wziął potężny łyk piwa.  – Nie upchniemy się w jednym pokoju, nawet jakbyśmy bardzo chcieli. Możesz mi powiedzieć, gdzie warto poszukać pokoju za nieduże pieniądze?
- Ręczysz za  tych ludzi? – Mira spojrzała na rozmówcę pytająco.
Chwila zawahania była nieunikniona. Ale w końcu, z prawie całkowitą pewnością, Reynevan skinął głową, dodając w myślach, że nie tak do końca ludzi.
- W takim razie mogę was przenocować – odparła, obdarzając mężczyznę spojrzeniem nieskrywającym zobowiązania. – Garre wyjechał w zeszłym tygodniu z towarem, wróci dopiero pod koniec miesiąca. A biorąc pod uwagę zimę, jaką mamy w tym roku, no i usposobienie Garre, nie będzie go i dłużej.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Całe poddasze jest wolne, jak dzieciaków zimą nie ma, a teraz jeszcze jego gabinet. Rozłoży się tam wam co do spania i będzie. Ale oczekuję jakiejś pomocy w robocie w zamian! – zaznaczyła Mira.
- Słońce moje, uściskałbym cię – westchnął Reynevan, nie kryjąc ulgi. – Zameldujemy się wieczorem, może być? Mamy jeszcze kilka rzeczy na mieście do załatwienia.
Mira skinęła głową. Na tyłach karczmy ktoś wszczął kolejną bójkę, co wyprowadziło kobietę z równowagi, rzuciła więc trzymaną w ręce ścierkę, przeprosiła Reynevana i pobiegła w tamtą stronę, wrzeszcząc na całą karczmę – a głos miała potężny.
- KTO CHCE MI TU GOSPODĘ ROZWALIĆ? Ooo, kolego! Ciebie już znam za dobrze! Zapraszam, porozmawiacie sobie na zewnątrz!
Reynevan roześmiał się i pociągnął kolejny łyk z kufla, spoglądając w stronę księcia, stojącego wciąż w miejscu jak kołek.
- Co jest, młodzieńcze? – zagadnął go. – Nie widzi ci się takie życie?
- Daj spokój – burknął Jofre. – Jeszcze chwila w tym hałasie i umrę.
- Zaraz wychodzimy. Zresztą, Mira jest z natury niegłośna. Poza pracą, rzecz jasna. – Mówił z chwilami przerwy, przeznaczonymi na sączenie piwa. Stęsknił się za tym smakiem. W Jamie podawali jedyne w swoim rodzaju, przepyszne, ciemne jęczmienne trunki. Bezwiednie przemknęło mu przez myśl, że to jest właśnie to piwo, które obiecał Theo pokazać przy ich pierwszym spotkaniu. Cóż, kiedyś wróci pod klif z kuflem, a nuż na ten znak ciało zmartwychwstanie.
Kilka minut później szli ponownie zaśnieżoną ulicą, grzęznąc w zaspach, które tworzyły się na każdym rogu. Wiatr kłuł w twarze, nie pozwalając na spokojny spacer, dlatego obaj szli szybkim krokiem, zasłaniając głowy rękami.
- Gdzie się umówiliśmy? – zapytał książę, gdy zatrzymali się nad moment pod zadaszeniem, by Reynevan mógł dokładnie przyjrzeć się mapie miasta. Kochał mapy.
- Mhm.
- Jesteś zajęty. W porządku. To ja postoję. – Jofre ostentacyjnie odszedł parę kroków, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale bez skutku – jego kompan był zbyt pochłonięty analizowaniem konturów Capitaru.
Książę stanął więc, wparłszy się o najbliższą ścianę, i obserwował przechodzących ludzi. Kobieta z rozwrzeszczanym dzieckiem, biegnący o resztkach sił młody posłaniec, wyniośle wyglądająca starsza przemarznięta elfka z odsłoniętymi ramionami i czerwonym, mimo wszystko pięknym nosem. Jofre już miał się odwrócić i zacząć gnębić Reynevana, gdy przy którymś ze straganów dostrzegł znajomą pulchną sylwetkę. Musiała minąć chwila, by skojarzył, kim jest odziany w grube futro jegomość, ale chwilę później przypomniał sobie wszystko. Jaquel Bonnet, liczący się w całej Ostii baron i doradca cesarski.
- Pan Jaquel... – wyszeptał Jofre, czując, jak serce zaczyna mu bić prędzej, a oczy rozszerzają się do granic możliwości. – Czyli nie wszyscy zginęliście!
Chciał do niego biec, chciał powiedzieć mu, że książę jego najwspanialszego cesarstwa jest bezpieczny, że razem coś wymyślą, niech się Bonnet nie martwi! Ale nim zdążył się ruszyć, mężczyzna odwrócił się od straganu i uśmiechnął uniżenie do blondwłosej kobiety stojącej za jago plecami. Jofre nie słyszał co mówi, ale gdy tylko dostrzegł u pasa Bonneta zwitek papieru opatrzony pieczęcią, która z całą pewnością nie należała do żadnego państwa sprzymierzonego z Ostią, zadrżał.
A więc to tak pogrywasz, baronie?, pomyślał, mrużąc oczy.
W tej samej chwili poczuł na ramieniu dłoń Reynevana, który najwyraźniej skończył delektować się dobrami mapy i przypomniał sobie obowiązkach wobec księcia. On jednak trwał jeszcze przez chwilę nieruchomo, próbując zrozumieć to, co właśnie zobaczył.
- Budzimy się, słońce, budzimy! – Mężczyzna poklepał go po głowie.
- Jasne – burknął na to książę, ale Reynevan właśnie machał na powitanie Shemarowi, który przedzierał się przez tłum z Bronią na plecach, obładowany workami z jedzeniem.
- Nie uwierzycie! – zakrzyknęła krasnoludzica. – Tyle pyszności tu mają, że się nie pozbieram zaraz.
- Nawet z południa towary – zgodził się Shemar, uśmiechając z zadowoleniem.
- A nasze dziewczęta?
- Minęliśmy je, minęliśmy. Gdziesik tam były, już kończyły kupować te wszystkie zabawne futerka – odparła Bronia ze wzruszeniem ramion. – Dokąd teraz?
Reynevan zastanawiał się przez chwilę, po czym skinął na księcia.
- Jofre, zaczekam tu na Idę i Marię. Ty zaprowadź tych tu do Jamy, niech odpoczną.
Książę chciał zaprotestować, ale pod karcącym spojrzeniem żołnierza tylko westchnął i machnął ręką w geście zapraszającym towarzyszy do podążenia.
- Jak ta kobieta miała na imię? – zapytał jeszcze, odwracając się przez ramię.
- Gospodyni? Mira – odpowiedział Reynevan, dodając w myślach, że wymienił jej imię dobre kilka razy podczas rozmowy.

Czekał na dziewczęta może piętnaście minut. Gdy zobaczył je na skraju rynku w nowych ubraniach, zakrzyknął głośno. Idalia usłyszała go pierwsza, a podniósłszy głowę, pomachała do niego z uśmiechem. Na dzisiejszy dzień, całe szczęście, przypadał jej radosny humor.  Maria natomiast była poważna jak zwykle, choć nie sposób było nie zauważyć jej zdumienia ogromem Capitaru. Reynevan patrzył uważnie, jak zmierzają ku niemu równym krokiem, a przyglądając się postaciom wokół nich, dostrzegł coś, czego dostrzec nie chciał.
I choć miał ogromną ochotę podzielić się z kimś swoim spostrzeżeniem, zachował je dla siebie, zapamiętując tylko najważniejsze szczegóły i badając wzrokiem wszystko wokół, by nie przeoczyć nic.

Przyzwyczajenia z pracy pozostały mu chyba na zawsze.

środa, 29 maja 2013

Preludium

Ginie nadzieja i moc
Rośnie apetyt na zło
Zwyciężą ci, co nienawiścią silni
Szydzą z innych
Nad miastem wyrósł jak krzyk
I zamknął drogę do gwiazd
Ogromny wstyd i strach przed ciszą
Eteryczną

Mimo że zgubiłem się
Mimo że zabrnąłem w mrok
Wymieszałem z błotem krew
Ocaleję mimo to
Trzeba uprzytomnić sobie że
Nawet kiedy wszystko straci sens
Znajdziesz przestrzeń, gdzie
Wielka wiara tłumi lęk

I jeżeli tak ma być, że pomimo wszystko
Ja wydostanę się
To chyba warto

... Wierzyć

Coma – Pierwsze Wyjście z Mroku











Łagodne światło księżyca przeglądało się w lodowej tafli jeziora, płynęło lekko poprzez noc, odbijało od śniegu, podwajając jego idealną, niezmąconą niczym biel. Wilgotny puch, nienaruszony przez żaden ludzki ślad, trwał dzielnie, zakrywając szczelnie zamarzniętą dawno ziemię. Sosnowe gałęzie szumiały miarowo, opowiadając swoje własne, zimowe historie o najprzytulniejszych zakątkach na ziemi, gdzie ogień płonie w kominku bez przerwy, a strawy jest pod dostatkiem.
Pośród piętrzących się wokół wzgórz niespodziewanie pojawiała się całkiem duża, idealnie okrągła dolina, odgrodzona od świata stromymi ścianami wzniesień. Wszędzie pachniało szyszkami i świeżym igliwiem, a wśród drzew, wpijających korzenie w górskie ramiona, ludzka ręka wycięła aż po sam szczyt podłużną, szeroką na kilka metrów przestrzeń. Wprawny architekt osadził w nierównym gruncie smukłe schody, zwieńczone u samego szczytu wysokim, kamiennym łukiem.
Dwa, przed laty wspaniale wyrzeźbione jelenie, w dumnej pozie wspierały kolumny swoimi rogami, nie przejmując się zupełnie tym, że połowa znakomitego poroża całkowicie skruszała i odpadła, niszcząc ich godny wygląd. Na lekko skrzywionych głowach osadzono drobne owale ze szmaragdów, stanowiące dziś jedyną, nienaruszoną przez czas i naturę, część posągu. Czujnie spoglądające zielone oczy zwierząt ani na moment się nie zamykały.
Od przeszło czterystu lat.
I te właśnie oczy, zmęczone, smutne, zawiedzone panującą wokół pustką, jako pierwsze dostrzegły ruch w oddali. Stojąca na szczycie wzgórza postać mierzyła okolicę smutnym wzrokiem. Jej ciche, pełne bólu westchnienie wywabiło z zaśnieżonego gniazdka dorosłego, przemarzniętego skowronka. Ptak błysnął czarnymi, mądrymi oczkami i z zainteresowaniem pokręcił drobną główką, obserwując, jak przybysz zaczyna brnąć przez śnieg. Gdzieś w jego małym serduszku zrodziło się ukłucie żalu, gdy dostrzegł powolne, słabe ruchy przemarzniętych i przemokniętych nóg. Pomimo wysokich butów i długiego, futrzanego płaszcza w czarnym kolorze, dotkliwy mróz przeniknął już do skóry wędrowca, który niemalże słaniał się na nogach. Ale brnął, nieustannie szedł przez zaspy, odgarniał skórzanymi rękawicami połamane gałęzie, które złośliwie odginały się i strzelały prosto w jego twarz. Na zmarzniętych, czerwonych policzkach pojawiły się ciemniejsze pręgi i, choć ból był właściwie nieodczuwalny, lekkie pieczenie tylko potęgowało uczucie zimna.
Wiatr świsnął pomiędzy piórkami skowronka, rozchylając je i sprawiając, że ptak zadrżał z zimna. Zmrużył oczka i wstrząsnął głową, przygładzając odstające pióro. W nagłym przypływie odwagi zaćwierkał rozpaczliwie i rozprostował skrzydła, próbując wzbić się w powietrze. Pierwsza próba była zupełnie nieudana, a ciężki, mokry śnieg przysypał korpus ptaszyny. Druga jednak była bardziej zdecydowana i przemyślana, nawet wiatr nie zdołał zatrzymać frunącego przed siebie skowronka. Wylądował prosto na sztywnym ramieniu postaci, wprawiając ją w osłupienie.
Człowiek nie podskoczył ani nie krzyknął, wydał z siebie jedynie krótki, zdziwiony dźwięk. Zrzucił kaptur z głowy i obrócił ją w stronę ptaszynki, sięgając ku niej ubranymi w rękawice dłońmi.
- Spokojnie, zmarzluchu – szepnął słaby głos uspokajającym tonem. – Co ty tu robisz?
Postać zamknęła skowronka w lekkim uścisku zdrętwiałych rąk i opuściła je przed siebie, wpatrując się z lekkim uśmiechem w wiotką ptasią sylwetkę, która zaćwierkała wdzięcznie.
W miodowe włosy młodej kobiety wplątał się okruszek, który ptak chciał za wszelką cenę zdobyć, więc wyginał szyję na wszystkie możliwe sposoby, ale człowiek okazał się mniej rozumną istotą, niż skowronek myślał. Uśmiechał się do niego wyschniętymi, spękanymi ustami, jakby to miało jakkolwiek pomóc. Duże, błękitne oczy o subtelnym odcieniu morskiej wody oraz silny rumieniec na policzkach i nosie byłyby zapewne urocze, gdyby tylko ptak był dwunogim młodzieńcem. Teraz nie zwracał na to najmniejszej uwagi, siłując się z mocnym uściskiem ludzkich palców.
Niespodziewanie śnieg zaskrzypiał, zwracając uwagę kobiety. Wzdrygnęła się, podnosząc głowę. Łagodnie zawinięty kosmyk włosów osunął się na szczupłą twarz, nadając jej zdziwionego wyrazu. Kąciki ust opadły, a do oczu wkradł się smutek.
- Czego chcesz? – zapytał ochrypły głos z naprzeciwka.
- Szukałam was – odparła ona poważnie, nie spuszczając wzroku.
Jej melodyjny, cichy głos pulsował rozpaczą, która ani odrobinę nie wzruszyła tubylca, szczelnie skrytego za wysokim kołnierzem brązowego płaszcza.
- Nas?
- Was, elfów.
- Nas? Elfów? Nas już tu nie ma.

Skowronek znieruchomiał, wydawszy z siebie króciutki, smutny trel.