środa, 29 maja 2013

Preludium

Ginie nadzieja i moc
Rośnie apetyt na zło
Zwyciężą ci, co nienawiścią silni
Szydzą z innych
Nad miastem wyrósł jak krzyk
I zamknął drogę do gwiazd
Ogromny wstyd i strach przed ciszą
Eteryczną

Mimo że zgubiłem się
Mimo że zabrnąłem w mrok
Wymieszałem z błotem krew
Ocaleję mimo to
Trzeba uprzytomnić sobie że
Nawet kiedy wszystko straci sens
Znajdziesz przestrzeń, gdzie
Wielka wiara tłumi lęk

I jeżeli tak ma być, że pomimo wszystko
Ja wydostanę się
To chyba warto

... Wierzyć

Coma – Pierwsze Wyjście z Mroku











Łagodne światło księżyca przeglądało się w lodowej tafli jeziora, płynęło lekko poprzez noc, odbijało od śniegu, podwajając jego idealną, niezmąconą niczym biel. Wilgotny puch, nienaruszony przez żaden ludzki ślad, trwał dzielnie, zakrywając szczelnie zamarzniętą dawno ziemię. Sosnowe gałęzie szumiały miarowo, opowiadając swoje własne, zimowe historie o najprzytulniejszych zakątkach na ziemi, gdzie ogień płonie w kominku bez przerwy, a strawy jest pod dostatkiem.
Pośród piętrzących się wokół wzgórz niespodziewanie pojawiała się całkiem duża, idealnie okrągła dolina, odgrodzona od świata stromymi ścianami wzniesień. Wszędzie pachniało szyszkami i świeżym igliwiem, a wśród drzew, wpijających korzenie w górskie ramiona, ludzka ręka wycięła aż po sam szczyt podłużną, szeroką na kilka metrów przestrzeń. Wprawny architekt osadził w nierównym gruncie smukłe schody, zwieńczone u samego szczytu wysokim, kamiennym łukiem.
Dwa, przed laty wspaniale wyrzeźbione jelenie, w dumnej pozie wspierały kolumny swoimi rogami, nie przejmując się zupełnie tym, że połowa znakomitego poroża całkowicie skruszała i odpadła, niszcząc ich godny wygląd. Na lekko skrzywionych głowach osadzono drobne owale ze szmaragdów, stanowiące dziś jedyną, nienaruszoną przez czas i naturę, część posągu. Czujnie spoglądające zielone oczy zwierząt ani na moment się nie zamykały.
Od przeszło czterystu lat.
I te właśnie oczy, zmęczone, smutne, zawiedzone panującą wokół pustką, jako pierwsze dostrzegły ruch w oddali. Stojąca na szczycie wzgórza postać mierzyła okolicę smutnym wzrokiem. Jej ciche, pełne bólu westchnienie wywabiło z zaśnieżonego gniazdka dorosłego, przemarzniętego skowronka. Ptak błysnął czarnymi, mądrymi oczkami i z zainteresowaniem pokręcił drobną główką, obserwując, jak przybysz zaczyna brnąć przez śnieg. Gdzieś w jego małym serduszku zrodziło się ukłucie żalu, gdy dostrzegł powolne, słabe ruchy przemarzniętych i przemokniętych nóg. Pomimo wysokich butów i długiego, futrzanego płaszcza w czarnym kolorze, dotkliwy mróz przeniknął już do skóry wędrowca, który niemalże słaniał się na nogach. Ale brnął, nieustannie szedł przez zaspy, odgarniał skórzanymi rękawicami połamane gałęzie, które złośliwie odginały się i strzelały prosto w jego twarz. Na zmarzniętych, czerwonych policzkach pojawiły się ciemniejsze pręgi i, choć ból był właściwie nieodczuwalny, lekkie pieczenie tylko potęgowało uczucie zimna.
Wiatr świsnął pomiędzy piórkami skowronka, rozchylając je i sprawiając, że ptak zadrżał z zimna. Zmrużył oczka i wstrząsnął głową, przygładzając odstające pióro. W nagłym przypływie odwagi zaćwierkał rozpaczliwie i rozprostował skrzydła, próbując wzbić się w powietrze. Pierwsza próba była zupełnie nieudana, a ciężki, mokry śnieg przysypał korpus ptaszyny. Druga jednak była bardziej zdecydowana i przemyślana, nawet wiatr nie zdołał zatrzymać frunącego przed siebie skowronka. Wylądował prosto na sztywnym ramieniu postaci, wprawiając ją w osłupienie.
Człowiek nie podskoczył ani nie krzyknął, wydał z siebie jedynie krótki, zdziwiony dźwięk. Zrzucił kaptur z głowy i obrócił ją w stronę ptaszynki, sięgając ku niej ubranymi w rękawice dłońmi.
- Spokojnie, zmarzluchu – szepnął słaby głos uspokajającym tonem. – Co ty tu robisz?
Postać zamknęła skowronka w lekkim uścisku zdrętwiałych rąk i opuściła je przed siebie, wpatrując się z lekkim uśmiechem w wiotką ptasią sylwetkę, która zaćwierkała wdzięcznie.
W miodowe włosy młodej kobiety wplątał się okruszek, który ptak chciał za wszelką cenę zdobyć, więc wyginał szyję na wszystkie możliwe sposoby, ale człowiek okazał się mniej rozumną istotą, niż skowronek myślał. Uśmiechał się do niego wyschniętymi, spękanymi ustami, jakby to miało jakkolwiek pomóc. Duże, błękitne oczy o subtelnym odcieniu morskiej wody oraz silny rumieniec na policzkach i nosie byłyby zapewne urocze, gdyby tylko ptak był dwunogim młodzieńcem. Teraz nie zwracał na to najmniejszej uwagi, siłując się z mocnym uściskiem ludzkich palców.
Niespodziewanie śnieg zaskrzypiał, zwracając uwagę kobiety. Wzdrygnęła się, podnosząc głowę. Łagodnie zawinięty kosmyk włosów osunął się na szczupłą twarz, nadając jej zdziwionego wyrazu. Kąciki ust opadły, a do oczu wkradł się smutek.
- Czego chcesz? – zapytał ochrypły głos z naprzeciwka.
- Szukałam was – odparła ona poważnie, nie spuszczając wzroku.
Jej melodyjny, cichy głos pulsował rozpaczą, która ani odrobinę nie wzruszyła tubylca, szczelnie skrytego za wysokim kołnierzem brązowego płaszcza.
- Nas?
- Was, elfów.
- Nas? Elfów? Nas już tu nie ma.

Skowronek znieruchomiał, wydawszy z siebie króciutki, smutny trel.